Niedzielne wyprawy

Od dziecka nie kumałem o co chodzi w tych niedzielnych wyprawach na mszę. Im byłem starszy tym bardziej czułem, że to nie dla mnie więc w okolicach piątej klasy (podstawówki) oznajmiłem rodzicom, że przestaję uczęszczać na religię i do kościoła.

Myliłby się jednak ten, kto doszukiwałby się w tym jakichś głębszych – duchowych czy filozoficznych – pobudek. Jeśli miałbym wskazać jedną z ważnych przyczyn mojej decyzji to był to zdecydowanie przybytek na ulicy Galaktycznej, na osiedlu Kopernika, w Legnicy. To miejsce jak mało które wpędziło mnie w mój życiowy nałóg i odciągnęło od (innych) religii.

Tu szybki apel do czytających – jeśli macie jakieś materiały, zdjęcia, coś do dodania – komentujcie, piszcie do mnie na FB, czy przez tutejszy formularz kontaktowy – piękne wspomnienia warto wszak pielęgnować 🙂

Łaziliśmy tam z bratem regularnie, ale nigdy w niedzielę. Traf chciał, że z naszego domu na Piekarach droga do kościoła imienia Świętej Trójcy, prowadziła właśnie tamtędy. Co więcej przybytek ów był w niedzielę, o zgrozo, otwarty! Rzadki widok w tamtych czasach – cokolwiek otwartego w dzień wolny od pracy.

To wystarczyło. Wymieniliśmy z bratem porozumiewawcze spojrzenia i popchnęliśmy ciężkie metalowe drzwi, za którymi czekał na nas inny świat.

Salon gier

Przytłumione światło zza ciężkich firanek i zasłon, kakofonia ośmiobitowych melodyjek i dźwięków, odgłosy katowanych mikrostyków w dżojstikach, zapach gumy i plastiku a przede wszystkim kalejdoskop obrazów na sześciu a może nawet ośmiu telewizorach, przed którymi z wywalonymi językami siedzieli młodzi i starzy gracze. Podłączone do wyświetlaczy małe Atarynki pachniały rozgrzaną elektroniką i rzadko były wyłączane, chyba tylko na noc. Cykanie stacji dyskietek było słyszalne to z lewej to z prawej. Salon gier nigdy nie był pusty, nigdy nie było wolnych stanowisk i nigdy nie było w nim nudno.

fotka pożyczona z retrobajty.prv.pl – do czasu aż nie zdobędę prawdziwych fotek z tamtego okresu – pokazuje przykładowy setup z tamtych lat odtworzony na jakiejś współczesnej imprezie fanów retro grania

Tego dnia nie dotarliśmy na mszę. Tydzień później też nie. Nasz jednorazowy wybryk szybko stał się regularnym zwyczajem a może i nałogiem.

Na salonie rządził „szef”. Niewysoki, spokojny facet. Zapisywał kto kiedy zaczyna, pilnował żeby punktualnie skończył, wgrywał gry, resetował zawieszone komputery, wymieniał kable. Rozpiskę wniesionych opłat, rezerwacji i pracy stanowisk zapisywał w zeszycie wyłożonym na biurku w centralnej części sali.

Oczywiście były pewne zasady – nie wolno było sobie co pięć minut zmieniać zdania. Raz wybrana gra musiała wystarczyć na tyle, żeby kolejna prośba o podpięcie stacji dyskietek nie wzbudziła pomruku niezadowolenia. Trzeba też było dogadać się z bratem (lub kolegą) – w co gramy, ile każdy ma żyć, jak się zmieniamy itd itp. Nie cierpiałem jak miał być Tetris bo bratowski potrafił układać te klocki w nieskończoność a mi pozostawało gapienie się to na telewizor to na zegar wiszący na ścianie. Wolałem gry zręcznościowe a najlepiej na dwóch graczy – gdzie często lepiej mi szło.

Znowu Apel – czy ktoś ma kontakt do szefa salonu? Ja nawet nie pamiętam jak się nazywał, jak miał na imię… może Adam? Na ulicy bym go poznał (jego żonę zresztą też) ale nie wiem jak dotrzeć do niego, pomóżcie, pisząc przez formularz 🙂

Po spojrzeniu w zeszyt i przeliczeniu drobniaków w kieszeniach szybko kalkulowaliśmy – czekać aż zwolni się stanowisko czy tego dnia tylko oglądać jak grają inni? Może jednak poczekać i opłacić na pół godziny? Albo może jednak całą godzinę i wmówić rodzicom, że po mszy spotkaliśmy kolegów? Taak, zdecydowanie całą godzinę. Właściwie to daj pan dwie, bo jednak z tymi kolegami poszliśmy jeszcze do Adama na mieszkanie obejrzeć jego nowego chomika… w każdym razie coś się wymyśli.

Wybór gier i sprzętu był jak na owe czasy całkiem spory. Co tydzień były jakieś nowości (z giełdy we Wrocławiu albo od lokalnych dilerów), co kilka miesięcy zaskakiwało nas jakieś nowe urządzenie – a to lepszy telewizor, monitor a to jakiś nowy dżojstik, wymieniony komputer.

Najważniejsze były jednak gry. Pierwsze jakie pamiętam z salonu to nieśmiertelne Boulder Dash, Miner, Donkey Kong czy Alley Cat, Preliminary Monty. Realnie wczuwałem się w pracownika służb jeżdżącego po Stanach pociągami w American Agent pilota myśliwca w River Raid, kierowcę księżycowego pojazdu w Moon Patrol, szpiega w Spy vs Spy, rajdowego kierowcę w Road Race czy poszukiwacza skarbów w Aztec.

Kadr z Preliminary Monty (lub Montezuma’s Revenge)

Do dziś pamiętam jakim szokiem było odkrycie, że w Minerze numer piętra na które jedziemy (czy może teleportujemy się?) wybiera się wciskając numer na klawiaturze. Wtedy sterowanie grą czymś innym niż dżojstikiem było niezwykłe. Do dziś kojarzę pierwsze spotkanie z Zybexem, Eidolonem, Karateką czy Mr. Do!

UPDATE – trafiłem na YT na film pokazujący nie tyle salon gier ile pracownię komputerową z jednego z domów kultury. Miejsce całkiem inne ale klimat, sprzęt i odzienie gości się zgadza w 90%, więc wrzucam dla przykładu:

Mógłbym wymieniać godzinami gry w jakie wtedy się grało, ale na to poświęcę osobny wpis. Z biegiem lat przyszły coraz to lepsze i bardziej dopracowane produkcje – wspaniałe muzycznie i graficznie Draconus, wieloetapowe Raid over Moscow, niesamowity The Last Strafigher czy polskie platformówki Robbo albo Fred. W te grałem już na komputerach kolegów, którzy w międzyczasie stali się posiadaczami własnych Atarynek.

Moje małe Atari!

W końcu i ja posiadłem Atari 65XE, którego kupno wymęczyłem na rodzicach ciągłym marudzeniem i budowaniem tekturowych wersji mojego wymarzonego komputera. Wyprawa do wrocławskiego Pewexu i w końcu uruchomienie pierwszego własnego komputera w domu – to niezapomniane przeżycie.

Pamiętam jak chodziliśmy do kolegi mojego ojca aby kopiować gry albo przepisywać ze specjalnego wydania „Komputera” opisy gier. Jak biegaliśmy od mieszkania do mieszkania produkując kasety z zestawami najlepszych nowości i sprzedawali je kolegom w szkole. Jakim świętem było podłączenie komputera do dużego kolorowego telewizora w domu. Jak często nieostrożne tupnięcie czy potrącenie magnetofonu owocowało koniecznością wgrywania gier od nowa. Jak w końcu zamontowaliśmy w taśmowcu turbo a potem kupiliśmy stację dyskietek.

Salon wraca do łask

Zdawałoby się, że skoro mam już własnego ośmiobitowca to przestanę chadzać na salon. Nic bardziej mylnego. Szok, tumult i zamieszanie wprowadziło pojawienie się na salonie pierwszego Atari ST. Jakiż to był skok jakościowy! Szef z dumą pokazywał kolejnym falom ciekawskich szesnastobitowe gry w obłędnej rozdzielczości 320×200, gdzie na ekranie pojawiało się 16 (z palety 512!) kolorów, a z głośników sączyły się samplowane dźwięki.

Duże Atari obfitowało w „doroślejsze” produkcje – przygodówki, symulatory, skomplikowane platformówki. Ile radości było z grania w Prehistorik, Curse of the Monkey Island czy Test Drive, ile powykręcanych dżojstików przy Kick Off i Double Dragon, ile godzin spędzonych w Dungeon Master, Oil Empire czy Rick Dangerous. Zdecydowanie to był złoty czas gierkowania. Wkrótce cały salon był wyposażony w te wspaniałe maszyny.

Byłem już mocno wciągnięty w granie ale też komputery w ogóle więc wyobraźcie sobie jak bardzo chciałem położyć łapy na „dużej” wersji Atari, która oferowała takie niesamowitości jak system operacyjny z okienkami i myszką, wbudowaną stację dysków a nawet (wersja STE) czterokanałowy dźwięk z 8-bitowymi przetwornikami cyfrowo-analogowymi, z których dźwięki pieściły uszy jak… no dobra nie zapędzajmy się.

Moje duże Atari!

Chodziłem na salon dopóki nie udało mi się namówić rodziców do kupna dużego Atari, w wersji 1040STE. Od tego czasu coraz rzadziej tam gościłem, chociaż jako fan Atarynek i amatorski autor spolszczeń do gier (przetłumaczyłem kiedyś Pirates! Sida Meiera, które potem sprzedałem właścicielowi salonu 🙂 ) zachodziłem tam wymienić się uwagami o tym co nowego wyszło, skopiować najnowsze gry, pogadać o wyższości STE nad Amigą, czy zobaczyć pierwszego w Legnicy Atari Falcona.

Kiedy już miałem własne duże Atari przepadłem na dobre. Całe noce zarywałem grając w Huntera, Megalomanię, Lemingi, Populousa, SimCity, wszelkiego rodzaju RPGi (Ishar, Dungeon Master, Curse of the Azure Bonds, Captive) czy North and South. Tych gier było naprawdę dużo więcej i kiedyś opiszę jakieś top 20 albo top 50, ale nie dziś.

Kadr z North and South

A to wpiszę sobie do CV chyba 🙂

W międzyczasie mój wujek otworzył konkurencyjny salon z Amigami – najpierw w wieżowcu na Bieszczadzkiej 1, potem gdzieś w okolicach Sikorskiego, następnie Szaniawskiego. Na każdym przepracowałem sporo czasu jako „ogarniacz” (głównie na wakacjach ale chodziłem tam też często po szkole) i poznałem tę robotę od podszewki i drugiej strony barykady.

Można powiedzieć, że niedzielne praktyki na Galaktycznej a potem na kolejnych salonach dały mi sporo cennego doświadczenia, które na pewno bardziej się przydało w życiu niż uczęszczanie na nudne msze (bez urazy) :). Dzięki!

[fbcomments]

Nie przegap nowych wpisów

Zapisz się na powiadomienia. Otrzymasz 1 mail w miesiącu.

klikając "Zapisz mnie" potwierdzasz zapoznanie się z polityką prywatności tego bloga. Po zapisaniu się możesz zmienić obserwowane kategorie.

Nie przegap nowych wpisów

Zapisz się na powiadomienia. Otrzymasz 1 mail w miesiącu.

klikając "Zapisz mnie" potwierdzasz zapoznanie się z polityką prywatności tego bloga. Po zapisaniu się możesz zmienić obserwowane kategorie.

Podobne wpisy

  • Wczoraj obejrzę Tennet. A może obejrzałem go jutro?

    Kolejna pozycja z kupki wstydu skreślona.

    Przyznam bez bicia, że po seansie nadal nie do końca wiem co tam się właściwie wydarzy(ło). Mimo to patrzyłem w ekran jak zahipnotyzowany. Chritopher Nolan nakręcił film przypominający trochę Incepcję zmieszaną z Memento i Powrotem do przyszłości, przyprawioną Mission: Impossible i kto wie czym jeszcze.

    Polecam jako widowisko, chociaż nie do końca jestem w stanie ocenić, czy to co dzieje się w tym filmie ma jakikolwiek sens. W wielu momentach miałem w głowie czerwone flagi i mój bullshit radar głośno pikał, ale i tak bawiłem się całkiem nieźle.

    Co było to było, nie ma co drążyć, jest na Netflixie więc jeśli macie to na kupce wstydu to jest dobra okazja odrobić i włączyć sobie ten film jak najszybciej. Choćby wczoraj.

  • Pięć książek, które przeczytałem w 2024 i szczególnie polecam

    Czyli kilka zdań o: Królu, Dopaminie, Korei Północnej i transhumanizmie. Miało być pięć, ale o Mężczyźnach w pułapce gniewu i samotności już wcześniej pisałem. Reszta książek jakie pochłonąłem w 2024 jest na moim profilu Goodreads.

    Król, Szczepan Twardoch

    Książkę tak naprawdę przesłuchałem w trakcie jazd i spacerów, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi to małe oszustwo. Tak jak wybaczycie autorowi, że nie można się od tego cholerstwa oderwać. O ile przebrniecie przez początek, bo książka nie jest wcale ani lekka ani przyjemna i ja za pierwszym razem się od niej odbiłem. Swój błąd zrozumiałem, kajam się i przepraszam.

    Jeśli ciekawi was jak mogło wyglądać życie polityczno-przestępcze (te kategorie zawsze się mi mylą) w międzywojennej Warszawie to warto sprawdzić tę pozycję. Audiobook jest świetnie przeczytany a jeszcze wchodzi na ekrany serial na podstawie tej książki i już ostrzę sobie na niego zęby.

    We Are Legion (We Are Bob), Dennis E. Taylor

    Książka przypominająca mi trochę Accelerando, Marsjanina albo stare dobre dzieła Lema czy Asimova i Heinleina. Jest transhumanizm, polityka, podróże międzyukładowe. Jest humor i nawiązania do popkultury – od Simpsonów, przez Douglasa Adamsa po Monty Pythona. Znajdziemy tu również klonowanie umysłu i pseudonaukowy (a może nie pseudo – trudno mi ocenić) bełkot, który bardzo lubię. Czyta się właściwie samo (w sensie szybko), podobnie jak serię o Mordbocie, którego też bardzo polecałem w 2023.

    Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej, Barbara Demick

    To już się nie czyta samo. Tu mamy drogę przez mękę – ale nie dlatego, że reportaż jest źle napisany a dlatego, że nóż się otwiera w kieszeni w częstotliwością 15 razy na rozdział. Trudno uwierzyć w opisywane tam sytuacje. Jeśli chcecie kiedyś zostać dyktatorem i poznać skuteczne metody – poradnik jak znalazł. Jeśli macie problem z czytaniem o ludzkim cierpieniu, nieludzkim traktowaniu – odpuście sobie. Poziom moich emocji przypominał mi ten z okresu czytania książki o Tonym Obedzie, którą gdzieś chyba polecałem.

    Mózg chce więcej. Dopamina. Naturalny dopalacz, Daniel Z. Lieberman

    Ta książka bywa lekko nudnawa, ale tezy jakie stawia (dodając do tego wyniki badań naukowych) są co najmniej bardzo ciekawe. W skrócie – od tego jak skutecznie twój mózg potrafi wychwytywać tytułową dopaminę kształtują się nie tylko twoje poglądy polityczne ale też kreatywność, zdolność do osiągania celów, skuteczność planowania i wiele innych nieoczywistych cech. Wiele z tych cech zdawałaby się zależeć raczej od wychowania lub wzorców otoczenia, ale okazuje się, że niekoniecznie ma to największy wpływ. To czy popierasz PiS, Konfederację czy Lewicę może być efektem jednej małej cząsteczki, która steruje znacznymi obszarami naszego życia. Warto wiedzieć jakie to obszary i zdawać sobie sprawę z tych mechanizmów.

    A co Tobie udało się przeczytać w 2024? Pochwal się w komentarzu!

    Co jeszcze czytałem w 2024?

    Poniżej lista okładek z mojego profilu na Goodreads.

  • W co się bawić pod koniec 2019?

    Czyli polecanki filmowo-serialowo-książkowe (i nie tylko)

    Od startu bloga nazbierało się już trochę wpisów, zatem małe podsumowanie na koniec roku. Jeśli choć jedna z propozycji umili Wam święta i te kilka wolnych dni – napiszcie w komentarzu.

    Ostrzeżenie – większość z tych rzeczy nie jest nowościami ale kto ma czas oglądać, grać, czytać i nadążać za tym wszystkim? Ja nie, zatem jest szansa, że Ty również nie. Mam zatem nadzieję, że nawet serial czy gra sprzed kilku(nastu) lat może dla kogoś być odkryciem :). Jeśli nie, zawsze pozostaje nieśmiertelny Kevin sam w domu.

    Jeśli moje propozycje przypadną ci do gustu i chcesz w przyszłości dostawać powiadomienia o nowych wpisach – polub ten blog na FB lub obserwuj w inny ulubiony dla siebie sposób, np. newsletter czy RSS.

    Czytaj Więcej „W co się bawić pod koniec 2019?”
  • Kilka muzycznych inspiracji na dobranoc

    Nie samą pracą człowiek żyje. Ja przykładowo dużo wolnego czasu inwestuję w poznawanie nowych dźwięków. Zdarza mi się w ten sposób trafiać na fajne teledyski (nie)znanych mi wcześniej grup i wykonawców. Poniżej moje top-ileśtam rzeczy, które ostatnio ujęły mnie dźwiękami i obrazem. Słodkich snów. Ja wracam do pracy :).

    I HATE WHEN GIRLS DIE

    Na początek klimacik Twin Peaks

    Ecca Vandal – Bleed But Never Die

    buja to mnie strasznie

    Lambrini Girls – Company Culture

    Poczuj się jak w pracy

    Morphine – Super Sex

    Po co grać na jednym saksofonie jak można grać na dwóch równocześnie i brzmieć dwa razy lepiej?! Do tego niezapomniany dwustrunowy bas Marka Sandmana i mamy zespół idealny.

    House of Protection – It’s Supposed to Hurt

    miodek w ucho

    Bob Vylan – Northern Line

    już niedługo zobaczę tego misia na koncercie w Pradze więc przypominam, że istnieje

  • Ostatni eksport video hrabiego Barry Kenta, ujęcie drugie!

    Ostatnie 2 lekcje kursu Retool już w trakcie eksportu do dalszej obróbki u mojego tajnego współpracownika (ciekawe czy zgadniecie kto nim jest?). Kurs nagrałem w rekordowym czasie a mniej więcej za miesiąc będzie do kupienia w każdej Żabce, Dino i kioskach Ruchu tuż obok Ciebie. O ile masz tam w telefonie zasięg i Internet bo tak naprawdę kupisz go tylko na strefakursów.pl.

    Pewnie wkrótce nieco więcej o Retool, ale to już bliżej premiery materiału. Trzymajcie kciuki!

    PS. mój domowy pecet – po miesiącach ciężkiej pracy w pocie CPU, po nocach z Autoeditorem, CapCutem i OBS Studio – zasłużył na upgrade, nie sądzicie?

    PS.2. Tak się cieszy człowiek o krok od zakończenia wielomiesięcznej walki z mikrofonem, myszką, klawiaturą i listą nagrań, które zdawały się nie mieć końca. Okazuje się, że KONIEC JEST BLISKI :).

    PS.3. A tak wygląda status prac na dziś. Jutro (dziś) ostatnie cięcia, kompletowanie materiałów dla kursantów, wysyłka do zleceniodawcy i… zasłużony odpoczynek!

  • Zrób sobie grę

    Gry są ze mną przez całe życie. Wiem jaka to świetna zabawa, dlatego staram się nimi zarażać innych. W podstawówce zdarzało mi się robić własne proste gry planszowe, tworzyć z kolegami swoje systemy RPG albo pisać ekonomiczne bieda-strategie na moje Atari STE (jedna z nich była o prowadzeniu… salonu komputerowego, w którym zresztą trochę pracowałem :)). Wymyślanie światów, zasad i gier to kupa zabawy.

    Kiedy moja pierwsza córa podrosła i szukałem sposobów spędzania z nią czasu pomyślałem, żeby coś dla niej stworzyć. To było bardzo proste, zajęło mi pół godziny ale radość dziecka – nieoceniona. Od tego czasu moje córki nie raz prosiły mnie „tato zrób mi jakąś grę”.

    Kilka z tych planszówek nigdy nie zostało sfotografowanych, ale przeglądając stare fotki znalazłem kilka fajnych projektów.

    To nic, że rysowanie to zwykle pół godziny a przejście góra 10 minut – uważam, że to dobry pomysł na jesienno-zimową nudę. Dziecko najpierw dopytuje co to będzie za gra a potem z wypiekami na twarzy próbuje ją przejść. Przy odrobinie kreatywności mogą one nawet pełnić rolę edukacyjną (nauka dodawania) albo wprowadzać w świat gier typu RPG czy przygodówek. Jak zobaczycie na fotkach w niektórych labiryntach są sklepy, skarby i klucze a dotarcie do wyjścia wymaga kilkukrotnego przemierzenia wszystkich zakamarków albo rozwiązania wielu prostych działań

    Może ktoś z Was robi dla dzieci gry planszowe, jakieś ręcznie robione zabawki? Podzielcie się w komentarzach.

    Więcej polecanek ode mnie: filmy, seriale, gry, muzyka, książki, planszówki

    […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *